środa, 5 czerwca 2013

Running

Natchnąwszy się wiosna i poruszeniem w narodzie wszelakim, wczoraj powzięłam pewne postanowienie. Właściwie zrodziło się ono z pragnienia dokonania Czegoś. Nie żeby zaraz spektakularnego, czy wyjątkowego, ale czegoś, co napawać będzie mnie dumą. Przeczytałam kilka artykułów, pogadałam z ludźmi, by na końcu wydrukować plan treningowy Skarżyńskiego. Celem miało być dojście do formy, która pozwoli mi przebiec 30 minut bez przerwy.
Dzieci podrzuciłam Elwirce (Jacek czekał w Zielonej na swoją lekcję pianina) i ... weszłam w las. Plan zakładał 5 minut biegu, 4 marszu i.. tak 4 razy. Ponieważ po 5 minutach nie zlałam sie potem, a spodziewana zadyszka mnie nie dopadła, przekornie (barania natura!) postanowiłam biec dalej. Po 10 minutach stwierdziłam, że żal teraz już przerywać. Nie przerwałam. Do chwili, gdy moim oczom ukazała sie tabliczka "Drzonów". W kontekście 50 minut truchtu, jakie miałam za soba i kilku kilometrów, które czekały mnie, by do domu cało i zdrowo powrócić - lekko się podłamałam. Szczęśliwie, są telefony... a nic tak nie motywuje, jak rozmowa z kimś z "branży". Dzięki Miłosz :)
Moja wczorajsza przygoda trwała 1 godzinę i 27 minut (50 minut biegu, 10 marszu, 27 biegu). Na moje oko, był to dystans ocierający się o 42 km, ale obiektywnie rzecz ujmując - jakieś 8-9 km!
Teraz modlę się, by boleści przepastne popuściły nieco, bo jutro powinnam znowu wskoczyć w trampki :)
Oł JE!!!

4 komentarze: