wtorek, 26 lutego 2013

Witaj skarbie!


Zbliżała się 10:00, gdy po raz drugi otworzyła drzwi mieszkania. Tym razem, była przygotowana. Przekroczywszy próg, odstawiła na podłogę płócienną torbę. Miękki materiał opadł bezwładnie, tak jakby dotyk laminatu paneli sparaliżował wszystkie jego mięśnie. Wiedziała, że to jest jej ostatnia szansa i że jeśli chce cokolwiek zmienić, musi to zrobić teraz. Zbyt wiele razy szła w życiu na ustępstwa. Zbyt często przystawała na niesatysfakcjonujące ją kompromisy.

Ściągnęła płaszcz. Odwieszając go na nieoheblowany wieszak, przyjrzała się sobie w lustrze. Jej twarz niczego nie zdradzała. Nieobecny wzrok, martwy naskórek, włosy, które z trudem łapały oddech spod warstwy tytoniowego kurzu. Nie było w niej nic, co pozwoliłoby przypuszczać, że zdarzyło się… wczoraj.   

Weszła w głąb przedpokoju. Nie ściągnęła butów. Na podłodze wciąż było zbyt wiele szkła. Rozgarnęła je nieco znoszonym półbutem. Pośród kolorowych skorup dojrzała pozostałości ulubionego kubka. Obok, niczym zagubiony turysta, leżał jego zegarek. Zza rozbitej szybki szczerzyły się do niej pozłacane wskazówki. Krótka celowała w trójkę.

Przejechała dłonią po fragmencie tapety. Zarysowana powierzchnia burzyła etniczny wzór. Miejscami schodziły z niej całe płaty. Żałosny widok – pomyślała i szarpnęła jeden ze zwisających jęzorów.

Postanowiła zacząć od sypialni. Wsparta o framugę oceniała straty. W oknie wisiał zerwany karnisz. Trzymał się już chyba tylko resztką woli, bo wyrwane kołki nie stanowiły żadnego wsparcia dla misternie zrośniętych warstw tiulu i organzy. Firany projektowała Sonia – dość nieobliczalna kobieta, która z nieznanych jej przyczyn, postanowiła pokochać ją miłością ślepą, acz platoniczną. Raz tylko dała się ponieść. Były wtedy w klubie. Nieprzyzwoicie pijane. Sonia charczała do niej coś gardłowo z trudem panując nad podnieceniem. Jedną dłonią miażdżyła jej sutki, drugą penetrowała majtki. Chwilę potem obie wymiotowały. Wsparte o siebie i o ograbione z niewinności wieszaki. Nigdy potem już się nie spotkały.

Podeszła do komody. Podniosła przewrócone ramki ze zdjęciami. Ustawiła je we właściwej kolejności. Na lewo bal maturalny z Zenkiem (dwa lata temu zginął jadąc motorem do Gniezna), obok - matka w kwiecistym bikini. Stała pod słońce, z przymrużonymi oczyma i wykrzywionym uśmiechem. Nawet wtedy musiała dodać swoje trzy grosze. Myślała, że zdąży z reprymendą przed zamknięciem migawki. Nie zdążyła. Dlatego właśnie zostawiła tę fotografię. Stanowiła jej karmę. Pozostało ostatnie zdjęcie – wakacje w Chorwacji. Chciała uwiecznić zdziczały już nieco gaj oliwny na jednym ze wzgórz otaczających ich miejscowość, jednak On uznał, że lepsze będą głazy zatopione w Adriatyku. Musieli tylko poczekać, bo właśnie pozowała tam spalona słońcem Włoszka. Uśmiechała się do fotografującego ją mężczyzny całą sobą. Nie wyłączając waginy.

Zaczęła po kolei wysuwać szuflady. Postanowiła zostawić po jednej rzeczy w każdej. Resztę wrzuciła do foliowego worka (przewidująco zakupiła całą paczkę 120 – litrowych; powinno wystarczyć). Podeszła do łóżka próbując doszukać się odcisku ciała, jednak panujący w pościeli chaos skutecznie jej to uniemożliwiał. Dotyk też niczego nie zmienił. Poszewki już dawno zgubiły ich ciepło. Zwierząt nie mieli, więc nawet wyliniały kot nie mógł zagrzać tu miejsca. Oni zresztą też. Jej przeszkadzało jego głośne chrapanie, jemu – jej wieczny chłód. Im częściej o tym mówił, tym trudniej było pokonać dzielące ich centymetry. Odgradzała się od niego zaporą nie do przejścia; plecami żeber, siatką rozstępów i milczeniem. To ostatnie bolało najbardziej. Do końca nie była pewna, czy jego również.

Poprawiła zagięty róg dywanu. Kupiła go w ubiegłym roku na wyprzedaży. Skręcone nitki imitowały źdźbła trawy. Lubiła w niej leżeć. Zamykała wtedy oczy pozwalając dłoniom baraszkować w soczystej zieleni. Brakowało tylko śpiewu ptaków. Niestety, z racji ruchliwej ulicy za oknem, najbliższe były u sąsiadki spod trójki. Dwie podstarzałe i zmanierowane papugi; obie niedosłyszące, obie uzależnione od słodyczy. Gdyby nie fizyczne ograniczenia, pierzaste indywidua zapewne, na podobieństwo właścicielki, wylizywałyby słoiczki po Nutelli, albo obgryzały paznokcie, by potem spluwać nimi na podłogę. Nie znosiła staruchy! Pech chciał, że zwykle wpadała na nią na schodach. Pomarszczone dłonie sunęły po poręczy, znoszony płaszcz po stopniach, a zapach starości po całym korytarzu. I choć wzdrygała się na jej „słodzieńka”, przejmowała od niej wyciągnięte uszy siatek i niosła rzeczy pod jej drzwi. Potem nieporadnie się żegnała. W domu biegła do łazienki i zapalczywie szorowała twarz i dłonie. Zapach jednak zdążył wedrzeć się porami w skórę.

Zaciągnęła się. Właśnie. Zapach. Nie pomyślała o nim. Wróciła do przedpokoju i wyciągnęła z torby odświeżacz w aerozolu. Syberyjska tajga. Może być. Rozstawiając lekko nogi naparła kciukiem na przycisk. Syk, podobny do dźwięku nieuzbrojonego w gwizdek czajnika, w pierwszej chwili ją przestraszył. Ogłuszył niechcianym wspomnieniem. Dziś nie mogła sobie na nie pozwolić. Raziła kolejne pomieszczenia, nie zwalniając przycisku ani na chwilę. Jedynie do łazienki nie weszła. Ją zostawiła sobie na koniec.

Kuchnia wyglądała tragicznie. Korpusy szafek przerażały pustką. Cała zawartość, niczym poimprezowa niestrawność, szczelnie pokrywała podłogę. Powietrze kleiło się do oślinionych mebli. Wzięła z blatu kiszonego ogórka. Obmyła go pod kranem. Szkło zachrzęściło w odpływie. Kiszone zawsze jej wychodziły. Co innego sałatka z papryki. On jednak uwielbiał zaprawy na occie; od grzybów poczynając, a na smażonym karpiu kończąc. Robiła je z myślą o nim. I o wszystkich kumplach, którzy wpadali popołudniami; na mecz, po kasę, po próżnicy. Na początku te zloty tylko ją męczyły; zabłocone podłogi, niedopałki gaszone na parapecie, przekleństwa i przepocone ciuchy. Z czasem jednak zaczęły uwierać niczym przyciasne dżinsy, czy pochopnie złożona obietnica. On też uwierał ją coraz bardziej. Stawała więc obok, by patrzeć, gdy mówił. Z ust wysypywał słowa, które mozolnie kleiła w akceptowalną całość:  

- Stary, nie chrzań! Nie wiesz jak to jest! Zakredytuj się, to wtedy pogadamy…

- Na szrocie, pompę dostaniesz za dwie paki…

- Jęczała niczym młoda kotka, choć posuwałem ją jak…

- Nie żałuj, kurwa, lej!

- A co się ma nie podobać! Kolegów podejmuję. O ważnych sprawach tylko przy wódce…

Pijacki bełkot, który wprowadzał w drganie uwieszone kącików ust pety.

Podniosła z podłogi kilka garów. Wczorajsza kolacja była w każdym. Wrzuciła do worka co większe fragmenty naczyń, kilka blaszek i łopatki od miksera. Samego miksera nigdzie nie widziała. Mąkę, kaszę i całą resztę sypkiej masy nabierała szufelką kierując się od drzwi w stronę okna. Po pół godzinie, całość wyglądała względnie. Dzisiaj „względnie” jej wystarczało.

Oparła się o stół. Zachybotał niepewnie. I bez fakultetów wiedziała, że z wyłamaną nogą na nic jej się tu zda. Metalowa śruba przebiła się na powierzchnię. Poprosi sąsiada, to wyniesie go na śmietnik. Stołek nie budził większych zastrzeżeń. Za oknem granatowe niebo waliło deszczem. Wycieraczki stojących na czerwonym świetle aut kiwały się kompulsywnie. Właściwie bez sensu, bo to, czego pozbywały się w jednej sekundzie – wracało już w kolejnej. Ściągnięte twarze kierowców, ożywały każdorazowo przy zmianie koloru sygnalizatora. Spojrzenie w tylne lusterko, zmiana biegu, szarpnięcie, skowyt silnika i „kurwa” rzucona w plecy kierowcy, który postanowił zatrzymać się już na pomarańczowym.

Pod wiatą przystanku po drugiej stronie ulicy tłoczył się zmoknięty tłum. Wiatr szarpał jednako parasolami jak i nogawkami spodni. Całość falowała, to unosząc się, to opadając. Nogi dreptały w miejscu rozgrzewając ich właścicieli. Niczym pingwiny – pomyślała spuszczając bambusową roletkę.

Przeszła do salonu. Zgarnęła z kanapy jego ciuchy, a koc przewieszony przez oparcie złożyła w pokaźną kostkę. Miękki polar odebrał jej zapał do dalszych porządków. Klapnęła ciężko w fotelu. Przez przetarte obicie spoglądała na nią gąbka w nieapetycznym kolorze porannego moczu. Zaczęła grzebać w niej palcem. Rwała małymi kawałkami. Po pięciu minutach, była w stanie włożyć do środka całą dłoń; po dziesięciu - dotarłaby zapewne do łokcia. Zabawa jednak ją znudziła.  Wyłuskała resztki gąbki zza paznokci. Przyjrzała się swoim dłoniom. Drżały.

Wiedziała jednak, że musi zamknąć ten rozdział. Definitywnie. Pod wysłużonym kredensem stało siedem foliowych worków. Całe ich życie. W siedmiu workach. Tej części będzie się najłatwiej pozbyć. W torebce schowany miała jeszcze wynik obdukcji. Ostatnia pamiątka po nim. I po jego kumplach.

Wstała. Przeszła do kuchni. Z wieszaczka nad blatem ściągnęła mały tasak. Nigdy go nie używała. Kurczaka kupowała poporcjowanego. Przejechała opuszkiem po ostrzu. Mała rysa po chwili nabiegła krwią.

- Będzie dobry – upewniła się na głos.

Otworzyła drzwi łazienki. Choć nie był już w stanie jej odpowiedzieć, przywitała się jak zwykle - Witaj skarbie.

 

 

5 komentarzy:

  1. Iza! Wow!
    Toż to prawdziwa historia mrożąca krew w żyłach!

    DAWAJ ciąg dalszy :))

    OdpowiedzUsuń
  2. :) kurde, właściwie to zamierzałam zakończyć w tym miejscu pozostawiając Cię w niedosycie, ale kto wie..
    A w kwestii tasaka... oglądałam dziś "Dom zły".
    Też sobie czas wybrałam!
    Jacek hen na północy, Radomia niczym wymarła, dzieci śpią, kot nawiał na taras... Strach się bać!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O nie, teraz to już musisz c.d. wymyślić :P
      JA ciągle nie obejrzałam - boję się :)

      Usuń