środa, 6 lutego 2013

Odpowiadając zielonym-butom :)

Miewałam różne okresy. Zrywów i upadków.
Inspirowana lub (częściej) popychana przez znajomych, realizujących hasło "czas o siebie zadbać", zapisywałam się na kolejne aerobiki (zwykle wytrzymywałam miesiąc, w porywach do dwóch), wykupowałam karnety na basen (tu już było nieco lepiej, co pewnie wynikało z ich długiego terminu "przydatności do spożycia"), chadzałam na kijki, raz nawet próbowałam biegać (nabawiłam się wtedy cholernego zapalenia oskrzeli!) O wieczornych brzuszkach już nawet nie piszę... Do tego powracajace raz po raz postanowienie, że zrzucę kilka kilogramów. Że zacznę jadać zdrowiej, że wprowadzę do jadłospisu więcej ryb, kasz, gotowanych warzyw, że odstawię słodycze, że po 18:00 do pyska to już nic nie włożę, że na czczo wypijać będę odstałą wodę z imbirem, cytryną i miodem... że... że...
Jezu! Tyle tego?

I jak tak zerkam nieśmiało na siebie wstecz, to wyrysowuje mi się obraz bardzo niekonsekwentnej osóbki z wielkimi ambicjami i znikomą siłą charakteru.
Najśmieszniejsze jednak jest to, że gdy się tak dobrze nad tym zastanowić, żadna z wymienionych przeze mnie rzeczy, nie była MOJĄ potrzebą. Podglądałam tylko potrzeby innych, by potem bezmyślnie powielać ich scenariusze szczęścia. Ale czy mi to naprawdę sprawiało przyjemność? Czy pocenie się na sali z innymi zdesperowanymi kobietami jest moja metodą na szczęście? Chyba nie.
Oczywiście, nie chcę tutaj powiedzieć, że doznawszy jakiegoś metafizycznego oświecenia, bedę teraz siedzieć na tyłku, na przemian dłubiąc w nosie, bądź też zażerając się pączkami. Mam jednak wrażenie, że dojrzałam do tego, by zaakceptować swoje małe ułomności i niekonsekwencje. Nie chcę już ganić siebie za przerwany kurs salsy, czy niezrealizowany kupon na masaż chińską bańką. Nie chcę tłumaczyć się kosmetyczce, że twarz oczyszczałam dopiero dwa razy w życiu, a przesadnie rozmownej fryzjerce, że co prawda kupiłam kilka tygodni temu (!) odżywkę do włosów, ale jakoś zapominam jej używać. Chcę nosić krótkie paznokcie, gdy jest mi wygodnie, chcę pójść na masaż twarzy, gdy będę miała taką fantazję, chcę wpaść na squasha, gdy będzie mi akurat po drodze... Bez poczucia, że oto zaznałam przyjemności, którą koniecznie MUSZĘ wprowadzić do swojego życia. Na stałe, na zawsze, co najmniej dwa razy w tygodniu, raz w miesiacu, 3 razy w roku... Bo inaczej będę nieszczęśliwa. Dla mnie, taki argument - to żaden argument. 
Zadałam więc sobie ostatnio dość proste pytanie (nie po raz pierwszy zresztą) - z jaką sobą chciałabym się zaprzyjaźnić? Z jaką sobą chciałabym spotkać się na kawie? Z jaką sobą upiłabym się czerwonym winem? 
Z całej tej analizy wyszło mi, że właściwie powinnam tylko wskoczyć w buty i lecieć do sklepu po flaszkę, bo innej siebie nie chcę :)  I że skoro dla mnie wartością jest poznawanie, dlaczego mam tego nie kontynuować! Dlaczego MUSZĘ CHCIEĆ chodzić systematycznie do kosmetyczki (Bo przecież jesteś kobietą! Bo kończyć za chwilę 35 lat! Bo przecież to przyjemne! Bo powinnaś! Bo cię na to stać! Bo zobaczysz, w końcu Jackowi też to zacznie przeszkadzać, ale wtedy bedzie juz za późno...)
Cieszy mnie mnogość i wielobarwność życia. Lubię obserwować i nazywać zjawiska. Do tej pory wydawało mi się to zbyt "mizerną" przyjemnością. Taką, która niejako nie mieści sie w definicji hobby, a już tym bardziej pasji. Bo jaka to pasja?
- No sama powiedz, ile razy w tygodniu oddajesz się temu poznawaniu?
- Czy zrzuciłaś dzięki temu jakieś kilogramy ?
- Dostałaś dyplom, medal?
- Ktoś to docenił?
- Coś z tego masz?
Ano mam. I właśnie dlatego postanowiłam potraktować moją pasję poważnie. Bo zasługuje na to.
Zapisałam się na kurs, którego zamysłem jest otwarcie się na świat, pobudzenie wyobraźni i podszlifowanie tzw. warszatu, aby potem cały ten zachwyt światem - przelać na papier.
Już dawno nie byłam tak szczęśliwa, jak w tej chwili!

5 komentarzy:

  1. Izunia! Podpisuję się pod wszystkim obiema rękami. Mam wrażenie, że większość kobiet, dziewczyn uczęszcza na rózne fizyczne zajęcia, bo TRZEBA, bo to MODNE. Mówię temu stanowcze NIE!
    Ja ogromną przyjemność znalazłam w prowadzeniu bloga i ok, spoko. Co z tego, że dzięki temu nie schudnę kilograma tylko raczej przytyję gotując rózne frykasy? Co z tego, skoro pisanie, robienie zdjęć i czytanie innych sprawia mi tak ogromną przyjemność i daje tyle radości!!

    Pomysł na kurs doskonały!
    Buziak

    OdpowiedzUsuń
  2. W kontekście właśnie spożytych krewetek z dzikim ryżem i mieszanką chińskich warzyw (tak, tak! Taki dzisiaj obiadek zafundował mi mąż...) - w pełni rozumiem Twoje fascynacje. Niesamowitym w ogóle jest to, jakiego znaczenia nabrało w naszym życiu jedzenie. Dobre, świadome i przygotowywane z pasją. To wręcz SZTUKA!
    A ta, jak wiadomo, wzbogaca :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ojej, ale żeby dla mnie? Tak cały wpis?
    Ty to wiesz jak sprawić mi przyjemność :)

    Pamiętam, że jakiś czas temu wystosowałam do Ciebie mail, w którym napisałam to i owo. (Poświęcono mu nawet wpis na pewnym-blogu!)
    Wiedz, że za każdym razem, kiedy Cię czytam, piszę i wysyłam ten mail jeszcze raz. I powtarzam każde słowo :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję.
    Twoje słowa (z rzeczonego maila i nie tylko)sprawiają, że czuję się ... dobrą osobą.

    OdpowiedzUsuń