piątek, 22 lutego 2013

Zadanie domowe 2 - zmysły

Zabierałam się do tego ćwiczenia jak pies do jeża. Móżdżyłam, lawirowałam, odkładałam, zmieniałam koncepcję... W końcu, przyparta do muru kończącego się tygodnia -  postawiłam ostatnią kropkę. I Enter!


Nasza podróż poślubna trwała ledwie 6 dni, z czego 1,5 dnia zajęła nam sama podróż. I bynajmniej nie na Krym się wybieraliśmy, ani do odległej Portugalii, a nad nasze polskie morze (tak w tym kraju podróżuje się koleją! A co!) Ale nie o podróży chciałam tu napisać, choć i ta dostarczyła nam wiele skrajnych wrażeń i emocji, a o jednym, szczególnym popołudniu, jakie spędziliśmy w Międzyzdrojach.
Wiem, Międzyzdroje nie brzmią romantycznie. W rankingu wymarzonych miejsc na spędzenie miodowego miesiąca, zapewne znalazłyby się na bardzo szarym i przykurzonym końcu. Niemniej jednak Międzyzdroje w drugiej połowie września, to już całkiem inna bajka; innych siedem wzgórz, innych siedem lasów. Wreszcie – inne morze. Do dnia dzisiejszego zastanawiam się, która twarz tego miasta jest tą właściwą…
Szliśmy trzymając się za ręce. Pod naszymi stopami uciekały kolejne płyty chodnikowe. Miejscami niekompletne, pofalowane, nadgryzione zębem czasu. Dziś trudno w to uwierzyć, bo wszędzie mieni się w słońcu brukowa kostka. Gdzieniegdzie odcisk czyjejś dłoni z nieczytelnym autografem. Wtedy jednak było inaczej. Spacerując promenadą, miało się wrażenie, że chwilę wcześniej morze wdarło się tam wielką falą, pochłaniając wszystkie ociekające tłuszczem budki z fast foodami oraz kolorowe stragany. Nie było żaglowców więzionych ludzkim kaprysem w szklanych butelkach. Biżuteria z bursztynu nie wdzięczyła się sprzedajnie pośród słonecznych okularów i góralskich ciupag (dla niepoznaki podpisanych „Pozdrowienia ze słonecznych Międzyzdrojów”). Fala musiała zabrać też turystów, bo mijani z rzadka przechodnie w niczym nie przypominali tej barwnej i zalkoholizowanej masy, która przelewała się ulicami w sezonie.
Było pusto. Było cicho. Było tak, jak to sobie wymarzyliśmy.
Usiedliśmy w jedynej otwartej o tej porze roku smażalni. Dziś już nie pamiętam, czy zamówiliśmy wtedy dorsza, czy kergulenę. Pamiętam natomiast, że była to najsmaczniejsza ryba w moim życiu; z idealnie chrupiącą skórką i parującym wnętrzem. Płatki rybiego mięsa odrywały się przy najdelikatniejszym dotyku. Białe, mięsiste, gdzieniegdzie poprzetykane mlecznymi sztyletami ości. Siedzieliśmy wtuleni w siebie pozwalając naszym dłoniom, raz po raz splatać się ze sobą. Z niedowierzaniem obracałam obrączkę na swoim palcu. Odbijało się w niej niebo. Puchate chmury, niczym wyciśnięta z tubki bita śmietana, dodawały smaku błękitowi przestrzeni. Gdy przymrużyłam oczy, całkiem realnym wydało mi się, by sięgnąć po jedną z nich. Nie wiem, czy wtuliłabym się w nią, czy raczej wgryzła zębami, ale miały one w sobie urok pyzatego dziecka. Z nienaturalnie gładką i miękką skórką, z zapachem oliwki i rozgotowanej owsianki.
Siedzieliśmy w tamtej knajpce długo. Właściciel przetarł już wszystkie ławy (śmiem przypuszczać, że po trzykroć), a wiejący od morza wiatr zdążył rozedrzeć puchowe chmury. Skrzeczące nad naszymi głowami mewy witały powracających w kutrach rybaków.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz