wtorek, 12 lutego 2013

Czas nas uczy pogody

Zawisłam dziś rano na drzwiach lodówki. Na dobrych 5 minut, bo po takim czasie, zdaje się, włącza nam się ostrzegawczy sygnał dźwiękowy. Przeleciałam wzrokiem zawartość ze trzy razy i nic. Zero pomysłu! Najmniejszego natchnienia.
- No coś przecież musisz zjeść - starałam się jakoś się zmotywować.
Jednak metaliczny posmak w ustach niweczył wszelkie koncepcje.

I bynajmniej, nie o ciążowy stan tu się rozchodzi, a o efekt uboczny grypy, która skutecznie trawi naszą rodzinę od tygodnia. Zaczęło się od Jacka i, ku zdziwieniu wszystkich - przeszło na mnie. Na mnie! Tego to już dawno nie było... Klasyczne łamanie w kościach, miękkie nogi, skóra którą drażni byle powiew powietrza. O temperaturze nawet nie piszę. Nie byliśmy w stanie odebrać młodego od niani. Został więc u niej na noc. Następnego ranka odebrałam jednak niepokojący telefon, a zaraz potem rozgorączkowanego Krzycha... I w całym tym chorobowym "podaj dalej" nasza Hancyna się ostała.
Chyba się starzeję. Albo lepiej - dojrzałam:
- do płatków owsianych (bo zdrowe i łagodne dla żołądka),
- do pogody ducha, która każe mi uśmiechnąć się na widok ciągle jeszcze (od jesieni!) nie zgrabionych liści na ogrodzie i jedynie westchnąć na myśl o karnawałowej zabawie, na którą nie byliśmy w stanie pójść (podobnie jak na niedzielny koncert),
- i zapewne do wielu innych rzeczy, których teraz, z racji wiadomych niedyspozycji, nie jestem w stanie przywołać w pamięci.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz