poniedziałek, 28 października 2013

Kraków

Wyjazd, którym emocjonowałam się w ostatnich dniach, a który z racji Krzysiowej choroby został przeze mnie (z premedytacją) uczuciowo uśmiercony - dokonał się!
To były niezwykłe 4 dni spędzone w centrum wszechświata (chwilowo przeniesionym z ukochanej Radomii). Ponieważ wygrane przeze mnie warsztaty (konsekwentnie tytułowane przez MK "konwersatoriami"), stanowiły dla mnie nie lada niespodziankę, jechałam tam bez specjalnych oczekiwań, ale i bez strachu. Mknąc naszym starym, a moim nowym Miśkiem (ot takie kuriozum!), katowałam wokalnie Heya, kreując samozwańczo dość ekscentryczny duet z Nosowską. Mnie przypadł do gustu, wiec są duże szanse, że i Nosowskiej ;) Zresztą na podkładzie z uroczego wieczoru spędzonego z Jackiem w Oławie, mój wokal brzmiał naprawdę dobrze. A jeśli były jakieś nieczystości, łagodził je rzęsisty deszcz obmywający korpus auta. Fajna to była podróż! Tyle czasu spędzonego z samą sobą. Cieszyłam się niczym dziecko.


Prawie tak bardzo jak w chwili, gdy MK rzeczowo rozbroił moje opowiadanie. Jedyne, na co zwrócił mi uwagę, to poetyzmy w prozie. No tak. Obawiam się, ze ciężko będzie mi je wyplewić.
Same warsztaty, wróć!, konwesatoria  - bogate w treść i poprowadzone z rozmachem. MK jest niesamowitą osobą - zdystansowany do siebie i świata, tytułujący się "jowialnym starszym panem" (zamiennie z "jowialnym nudziarzem" i "literackim wyrobnikiem"). Trudno polemizować z kimś, kto przez blisko 50 lat zdążył siebie już nieco poznać, a jednak odnoszę wrażenie, że była to zamierzona prowokacja. MK żyje historiami. Wysysa je z ludzi, z zakurzonych kredensów i nadodrzańskich łąk. Oczytany i dowcipny, erudyta z mega radiowym głosem!
Kończąc już te blogowe zachwyty, nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o sobotniej przebieżce nadwiślańskim brzegiem. Wytruchtałam 18 km.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz