Z racji wspomnianego już Goszofa, w tym tygodniu kursowe ćwiczenie kleiłam na przysłowiowym kolanie. Miał być opis bohatera poprzez wnętrze, ale rzeczony wlazł mi w kadr i nie byłam w stanie się go pozbyć... Wyszło więc jak wyszło...
Z zadumy wyrwał go świdrujący
dźwięk budzika. Wściekły, z całym impetem, na jaki było go stać tak wczesną
porą, uderzył dłonią w jego owalną bryłę. Każdego ranka obiecywał sobie, że
rzuci nim o ścianę. Ciągle jednak szukał odpowiedniego miejsca dla tej dziejowej
katastrofy.
Od przeciwległej, dzieliło go
zaledwie półtora metra. Dawno bowiem zaniechał składania wersalki, a pewnie i
ona zdążyła zapomnieć, że jest do tego zdolna. Centralna część ściany, jako hipotetyczne
miejsce zderzenia, właściwie odpadała. Stała tam komoda, dębowa pamiątka po,
świętej pamięci ciotce Stasi, która zapewne przewróciłaby się w grobie, gdyby
choć zarysował ten hołubiony przez nią mebel. Misterne żłobienia ciasnym wzorem
okalały jego kanty. Ciężkie drzwiczki skrzypiały złowieszczo przy każdym
otwarciu. W komodzie trzymał stołową zastawę. Nieco już zdekompletowaną; sześć
głębokich talerzy, cztery płaskie, pięć małych talerzyków i tyle samo
salaterek. Do tego dwa obrusy, świąteczny bieżnik i kilka serwetek. Od śmierci ciotki,
żadnej z tych rzeczy nie wyjął. Jakoś się nie złożyło.
Usiadł na brzegu łóżka. Suszyło
go. Wiedział z jakiego powodu. Na komodzie, niczym wyrzut sumienia, stała pusta
butelka po whisky. Obok polegiwała foliowa torebka chipsów, niedojedzone oliwki
i bliżej niezidentyfikowane resztki jego wczorajszej kolacji. Z trudem
przełknął ślinę.
– Czas wstawać – powiedział
bardziej w przestrzeń niż do siebie. Dopił resztę wody i odstawił szklankę na
chyboczący stolik. Jego też odziedziczył. Matka wcisnęła mu go, gdy sprowadził
się do niej pan Alojzy. Jak to ujęła? – „działa na mnie zbyt przygnębiająco, a
wam razem będzie dobrze”. Cała ona! Odkąd skończyła 50 lat, przygnębiało ją
coraz więcej rzeczy. Większości się pozbyła. Jej życiową przestrzeń zapełniał
teraz Alojzy.
Przeciągnął się. Wymięty podkoszulek
wypełnił się ciałem, a jego umysł nową energią. Dziś, wszystkie doczesne
problemy, z przyciasnym mieszkaniem na czele, miały się skończyć. Odsłonił
żaluzje. Do pokoju przedarła się fala światła, momentalnie rozlewając się po
wszystkich zakamarkach kawalerki. Słoneczne promienie rozpoczęły swój codzienny
taniec, wprawiając w ruch wszystkie uśpione drobinki kurzu. Był przekonany, że
większość z nich spędziła noc na ekranie telewizora. Stał obok komody. Wielki i
przestarzały. Pilśniowa płyta szafki uginała się pod jego ciężarem. Podparł ją
więc kolekcją kolorowych czasopism; „Kulturystyka i Fitness” oraz „Sport dla
Wszystkich”. To ostatnie, nawet zaprenumerował. Kolega z pracy zamówił mu
internetowo. On średnio odnajdywał się w wirtualnym świecie. Bliższa była mu
stara Malinowska w kiosku na Opackiej. Wystarczyło, by pochylił się nieco do
szklanego okienka, a ta od razu podawała mu paczkę Westów i świeży numer jego
ulubionego miesięcznika. Siadał wtedy pod wiatą przystanku i przeglądał
kolorowe strony. Wracając autobusem do domu, znał już wszystkie tematy miesiąca.
Kończąc kolację przy kuchennym blacie, był w stanie odtworzyć w pamięci cały
zestaw treningowych ćwiczeń; z liczbą powtórzeń i wagą obciążników. Zanim dany
numer trafił na półkę pod telewizorem, zaliczał jeszcze stolik przy wersalce i
gazetownik w toalecie. Książek nie miał. Bo i nie czytał. Co prawda, w pracy
mógłby sobie pozwolić na małą lekturę, ale z dwojga złego wolał Canal Sport na
wielkim LCD w holu budynku. Gdy odpowiednio ustawił sobie fotel, mógł właściwie
śledzić sportowe wydarzenia bez uszczerbku dla swoich obowiązków.
Dziś miał wolne. Jak w każdą
sobotę. Powinien wstawić pranie i ogarnąć nieco swoje lokum. W tygodniu,
porządki ograniczał do minimum. Wynosił do kuchni brudne naczynia, które doczekiwały
w zlewie weekendu. Ponieważ w domu jadał tylko kolacje (nigdy później niż o
18:00), nie było tak źle. Piwo pijał z puszki, mocniejsze alkohole, prosto z
butelki. Czasami wynosił też śmieci. Kubeł miał tuż przy branie w podwórzu.
Otworzył drzwi szafy. Jedno
skrzydło zawisło mu w dłoni. – Pieprzone zawiasy – zaklął wściekły. Nie żeby
rzecz cała go zaskoczyła. Zbierał się do nich już od kilku tygodni, ale jakoś nigdy
na tyle skutecznie, by w końcu je wymienić. W szafie wisiało siedem koszul i
kilka bawełnianych podkoszulków. Wyprasowane. Lubił dobrze wyglądać, choć
wiedział, że nie jest typem macho. Okrągła twarz z nikłym zarostem, który
zdawał się nadal żyć w okresie młodzieńczego rozkwitu. Dość wyraźne zakola
niesymetrycznie odsłaniały matową skórę głowy. Przetarł dłonią czoło.
Na fotelu kłębiły się ubrania.
Zaczął je sortować; dżinsy i skarpety do prania, uniform do szafy. Zaczął
prostować go na wieszaku. Szary materiał poddawał się jego dłoniom. Lubił
siebie w tym stroju. Przydawał mu on powagi. Idąc ulicą miał wrażenie, że
odprowadzają go ciekawskie spojrzenia przechodniów. Prostował wtedy sylwetkę,
na ile mógł – wciągał brzuch i zadziornie podnosił wzrok.
Odwiesił strój do szafy. Mechanicznym
ruchem zebrał ze stolika wszystkie swoje amulety: zegarek, inhalator, srebrną
obrączkę i wytarty rzemyk z nanizanymi zielonkawo-żółtymi paciorkami.
W końcu, dziś mógł być sobą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz