środa, 10 lipca 2013

Ćwierćmaraton Szwajcarii Kaszubskiej

Do niedzieli, Kaszuby kojarzyły mi się głównie z jeziorami, łąkami pełnymi kwiatów, tabaką i ludzką zaradnością. W miniony weekend dostrzegłam tam GÓRY! Nie pagórki, czy inne wzniesienia, ale góry (!).
Zacznę od początku.

 
Zapisałam się na bieg. Dystans dziwaczny, bo 11,5 km. Chociaż właściwie - byłam zachwycona. Hołduję zasadzie „małych kroczków”, a to był rzeczywiście kroczek z gatunku małych. Pomyślałam sobie: „pikuś, dam radę!”. A ponieważ Jacek jedną nogą jakby Kaszub, zrodziła się okoliczność do odnowienia kuzynowskich relacji. Wyjechaliśmy sobotnim porankiem. 7 godzin jazdy z dzieciakami, to mega wyzwanie – zwłaszcza, gdy nie jechał z nami żaden tablet ;) Taka trasa, to też wyzwanie dla mężowego kolana, które magicznym sposobem wie, kiedy przejedzie 100 km. Boli wtedy, tudzież napier… Zaoferowałam więc pomoc. Jednak złośliwie, droga mniej cywilizowaną się stała, obnażając wszelkie dziury, pęknięcia i nieszczelności. Ale luz. W sensie mój luz, bo Jacek jakoś nadal spięty siedział. Może już nie konkretnie spięty w kolanie, ale jakoś tak całościowo. No i zdarzyło się, że wjechałam kołem w wyrwę jakąś, co wstrząsnęło mężem mym osobistym na tyle, że wykład krótki poczynił. A że Jacek, co do zasady posiada wszystkie cechy modelowego choleryka (pozwalam tu sobie.. bo nawet w testach mu tak wyszło!) – zrobiło się nerwowo. Dzieci, intuicyjnie wyczuwając „zwarę” – dołożyły swoje. Do pionu przywołał nas nieoczekiwany błysk pobliskiego radaru. Oczywiście wyrósł nagle! Ten radar w sensie. I to w chwili, gdy akurat zapomniałam się i w terenie zabudowanym pocinałam coś koło 80 km/h. No ładnie, niezły początek…
Kryzys jednakowoż został zażegnany. Do Sierakowic dojechaliśmy już w dobrych nastrojach i bez dalszej dokumentacji fotograficznej (mieć nadzieję…). Wieczorek zaś spędziliśmy nad stawem, bardziej wędkując niż grillując… Chociaż właściwie wędkowały kobiety, bo panowie zawinęli się gdzieś niepostrzeżenie. Że niby oglądać działkę na sprzedaż. Po dwóch godzinach udało nam się nawiązać z nimi kontakt J Później poznawaliśmy już wspólnie kaszubski koloryt w postaci miejscowego kowala artysty i jego zacnej posiadłości. Człowiek orkiestra. Niebywały egzemplarz! Woalem milczenia przykryję zabawną mężową niedyspozycję, która sprawiła, iż … zasnął w trakcie wypowiedzi ustnej kuzynki jego osobistej. Oj tam! Wielkie mi rzeczy! J
A niedzielnym rankiem obudził mnie … stres. Bo przecież mam biec! A nie zdążyłam się nawet do tego nastroić! Po śniadaniu, zabraliśmy się całą ferajną do Przodkowa – wsi, jakich na Kaszubach (i nie tylko) wiele. Nic specjalnego – kilka domów, psy kury, koty, konie, krowy, pola… Trochę zaniepokoiłam się podjazdem przed samą miejscowością, ale uznałam, że tamtędy trasa biegu NA PEWNO nie wiedzie! I rzeczywiście – tamtędy nie. Organizatorzy znaleźli kilka innych, większych górek! Jezusie, to była mordercza przeprawa! Nie dość, że start obmyślono na godzinę 12:30 (co by zgrabnie wpleść go w całodniowy festyn), nie dość, że pogoda żyleta, to jeszcze biegli sami zawodowcy. A zawodowca poznaje się po rodzaju koszulki, po stopniu okablowania i usprzętowienia oraz po typie rozgrzewki, jaką przed biegiem wykonuje. Taki jest przynajmniej mój niezawodowy ogląd na rzeczoną kwestię… No nic, wystartowaliśmy. Z górki. Bosko! Wiatr we włosach i te sprawy. Żarty biegnących. Po pierwszym skręcie, w narodzie jakby przycichło – przed nami piękna GÓRA. Zaraz potem skręt w szutrową drogę. Pole. Wszędzie łany zbóż. Nie wiem jakich, bo wzrokiem wodziłam po podłożu, żeby na jakimś kamolu się nie potknąć. Z nieba leje się żar! Wszyscy mają czapki, albo chustki. Wszyscy tylko nie ja! Szuter wiedzie dalej… pod górę. Taką, co to śmiało można zimą wykorzystać na sprinterskie zjazdy saneczkowe. Żałuję, że spojrzałam. Próbuję biec. Ciężko jakoś. A to dopiero 3-4 km. Pociesza mnie tylko fakt, że przede mną spora cześć zawodników przechodzi w marsz. Idę ich przykładem. Czuję ulgę, chociaż jest to niebezpieczne uczucie. Ciężko potem zebrać się w sobie, by na nowo przejść w bieg. Pierwszy punkt z wodą, czyli 5 km trasy za nami. No to teraz już trzeba do mety!
Po drodze był jeszcze jeden punkt z wodą, kilku strażaków i okolicznych mieszkańców, krowy, jedna biegaczka co to zasłabła, ze dwa zbiegi i reszta – wzniesienia. Zapewne były też zniewalające widoki, ale ich jakoś nie miałam siły dostrzec.
Dotarłam do mety. Z czasem 1:11:17.
Witana przez Jacka i Hanię.
Szczęśliwa jak nie wiem co!
Przekonana, że chcę jeszcze!

3 komentarze:

  1. Odwiedzić rodzinę... doskonały pomysł! I gratulacje za wytrwałość ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Brawa Izka za wytrwałość ;-)

    OdpowiedzUsuń