piątek, 20 września 2013

Już piątek!

Jej! No cieszę się jak głupia! To już piątek!
Wieczorem będziemy więc razem.
Jakoś przepękaliśmy ten tydzień. Udało się nawet zaliczyć zebranie w szkole, gdzie w objawie "rozłąkowego szaleństwa", zgłosiłam się do klasowej trójki. Zaznaczyłam co prawda, że zamierzam być tym najmniej aktywnym jej członkiem... ale jednak. Nie jest dobrze. Wdzięczność Hani wychowawczyni była ogromna, czego wyrazem była natychmiastowa pochwała Hankowej zaradności - p. Magda zacytowała historię zagubionej koleżanki, którą córa moja osobista w miejsce docelowe doprowadziła :) Zuch dziewczyna!




A tak w ogóle nie mogę się jakoś dziś skupić na pracy. Raz, że to PIĄTEK, dwa, że na nowo zakupionych rajstopach (to już jesień panie, już jesień...) dziwnie przekręca mi się sukienka. Zwrócić się nie da, bo czy ktoś kiedyś zwracał zakupione rajstopy (?), a poza tym tekturka, na której były ułożone, rękoma Hancyny przekształciła się wczoraj w komodę dla jej lalek Monster High. Młoda ostatnio twórczo się rozwinęła! Z kartonów robi łóżka, z tekturek-mebelki (razem z Jackiem stworzyli ostatnio niezwykłej urody fotel z podłokietnikami!), a z chusteczek higienicznych - pościel. Aż miło popatrzeć. Warsztat zajmuje oczywiście połowę jej pokoju.. no ale przecież nie będę psioczyć.

Co jeszcze w kwestii minionego tygodnia? Udało mi się (połowicznie) wybieganie zrobić. W planach było 15 km, ale zakończyłam po 8-śmiu (problemy żołądkowe). Zresztą potem, jak się okazało, problemy żołądkowe dotknęły i Hanię, która męczyła sie przez noc całą i połowę ranka. Zjadłwszy 2 suchary, które zapiła gorzką herbatą... stwierdziła, że nic jej już nie dolega i "obiad daj jakiś porządny mamo!". A potem najchętniej słodycz :) Mój kochany łasuch...

Ps.
Jedna rzecz mi się tylko w tym bieganiu nie podoba - reżim treningów i zaplanowanych startów czyni ze mnie niemalże abstynenta! No bo dzień przed startem - nie bardzo winkiem raczyć się można, a po biegu - jestem tak wykończona, że już małe piwko jest dla mnie nie lada wyzwaniem. Niby to żaden powód do zmartwień, ale Jacek kupił ostatnio niezwykłej urody kieliszki do czerwonego, więc żal patrzeć jak obrastają kurzem... No ale jeszcze tylko Zbąszyń za dwa dni, potem rekreacyjnie 5-tka we wrocławiu, test Coopera w Świebodzinie, Bieg Niepodległości w Żaganiu... i zamknę swój pierwszy startowy sezon :) Zostaną tylko zimowe treningi i budowanie formy przed wiosną.
Ps.2.
No dobra, trzy słowa dorzucę jeszcze o Półmaratonie Zielonogórskim. Choć to Piła była moim debiutem na tym dystansie (dla niewtajemniczonych - a wiem, że tacy istnieją! - półmaraton to nieco ponad 21 km :)), bardziej przeżywałam zielonogórski bieg. Był taki MÓJ! Znajome twarze biegaczy na trasie, peacemakerzy, imienne numery startowe, niezwykłej urody medale, zabójcze podbiegi i doskonała (lekko pochmurna) pogoda... A na mecie - dopingująca Dorotka i Sławek a wynik - 1:53:53!
I choć oczywiście tłumaczę sobie, że w niedzielę w Zbąszyniu powinnam po prostu pobiec na spokojnie... wiem, że gdy już stanę na starcie obok tych wszystkich ludzi, którzy oklepywać będą swoje nogi, truchtać w miejscu, poprawiać wiązania sznurówek, czy też łączyc swój sprzęcior na nadgarstku z najbliższym satelitą...wiem, że w głowie zacznie mi pulsować adrenalina i choćbym miała wypluć płuca na mecie - będę biegła. Biegła po zwyciestwo. Swoje własne.

1 komentarz: