poniedziałek, 17 czerwca 2013

sport a higiena

Bywa, że sport to nie samo zdrowie.
Zawzięłam się. Uknułam sobie plan nie dość, że ambitny, to i z perspektywą celu szczytnego, więc pomimo skwarów, jakie nam łaskawie w kraju zapanowały - kontynuuję biegi.
No i po piątkowej porcji ruchu, jakoś tak dziwnie w kostce mi się zrobiło.. niby nie ból, a jednak... boli. Chociaż właściwsze byłoby określenie "doskwierająca chybotliwość". No ale czy ma mnie to powstrzymać? No przecież, że nie! Jacek kupił maść głęboko rozgrzewajacą, owinęłam się bandażem i siup na trasę! Z nieba leje się żar, a ze mnie pot (więcej niż proporcjonalnie). Butelka wody, którą dzierżę w dłoni, raz po raz wyślizguje się. Wpadam więc na myśl, że opłuczę wodą ręcę, co wzmocnić uchwyt powinno. Przy okazji, przecieram twarz. Po chwili, kostka przestaje boleć. Za to buzia - pali niemiłosiernie! Krem głęboko rozgrzewający, który pozostał mi na dłoniach, w sposób całkowicie nieprzemyślany, przeniosłam na policzki... Higiena w życiu jednak ważna jest.

wtorek, 11 czerwca 2013

10 km

Najgorsze są pierwsze 2 km.
Przez las. Piaszczystą drogą. Buty, na milisekundy grzęzną w podłożu. Z oporem odrywają się od powierzchni niosąc za sobą drobinki piasku. Wokół szum drzew. Raz po raz niepokojące trzaski gałązek gdzieś po bokach. Ale już się nie rozglądam. Patrzę tylko przed siebie. Bo wiem, że za tą szkółką mój telefon oznajmi, iż właśnie przebiegłam pierwszy km. Czy w 7 minut? A może w 6? 2 km - 12'27.
Potem zziajana wypadam na asfalt. Tu, w pierwszych metrach uspokajam oddech. Potem śledzę wszystkie dziury w zdezelowanej powierzchni. Jeśli będę miała szczęście, do Drzonowa nie minie mnie żadne auto. Za pierwszym razem - obserwowałam pobocze, zastanawiajac się nad ludzką moralnością, która godzi sie na wyrzucanie z rozpędzonych aut wszystkich tych rzeczy: kanistrów, puszek, butelek, papierków po słodyczach... Teraz po prostu biegnę.
Gdy zmagam się z wzniesieniem przed Orzewem, ogarnia mnie euforia. To już 7 km! Jeszcze chwila i będzie z górki! Może więc przyspieszę?
Dobiegam do domu.
Drżącymi rękoma próbuję odblokować telefon.
Mocuję się kilka sekund.
Zamykam aplikację. Trening ukończony.
W nagrodę, wypijam 2 szklanki wody, biorę prysznic, by na końcu uśmiechnąć się do siebie.

Nie wiem, w czym tkwi tajemnica. Nie wiem nawet, czy ją odkryłam.
Ale chcę zastanawiać się dalej.

środa, 5 czerwca 2013

Running

Natchnąwszy się wiosna i poruszeniem w narodzie wszelakim, wczoraj powzięłam pewne postanowienie. Właściwie zrodziło się ono z pragnienia dokonania Czegoś. Nie żeby zaraz spektakularnego, czy wyjątkowego, ale czegoś, co napawać będzie mnie dumą. Przeczytałam kilka artykułów, pogadałam z ludźmi, by na końcu wydrukować plan treningowy Skarżyńskiego. Celem miało być dojście do formy, która pozwoli mi przebiec 30 minut bez przerwy.
Dzieci podrzuciłam Elwirce (Jacek czekał w Zielonej na swoją lekcję pianina) i ... weszłam w las. Plan zakładał 5 minut biegu, 4 marszu i.. tak 4 razy. Ponieważ po 5 minutach nie zlałam sie potem, a spodziewana zadyszka mnie nie dopadła, przekornie (barania natura!) postanowiłam biec dalej. Po 10 minutach stwierdziłam, że żal teraz już przerywać. Nie przerwałam. Do chwili, gdy moim oczom ukazała sie tabliczka "Drzonów". W kontekście 50 minut truchtu, jakie miałam za soba i kilku kilometrów, które czekały mnie, by do domu cało i zdrowo powrócić - lekko się podłamałam. Szczęśliwie, są telefony... a nic tak nie motywuje, jak rozmowa z kimś z "branży". Dzięki Miłosz :)
Moja wczorajsza przygoda trwała 1 godzinę i 27 minut (50 minut biegu, 10 marszu, 27 biegu). Na moje oko, był to dystans ocierający się o 42 km, ale obiektywnie rzecz ujmując - jakieś 8-9 km!
Teraz modlę się, by boleści przepastne popuściły nieco, bo jutro powinnam znowu wskoczyć w trampki :)
Oł JE!!!