piątek, 15 marca 2013

Zadanie domowe - wspomnienia, pamiętniki, dzienniki

Miałam wtedy 5, może 6 lat. Mieszkałyśmy z mamą w Gozdnicy. Zapomnianej przez świat, ale nie przez Boga mieścinie, która w szczytowym okresie pochwalić się mogła 3900 mieszkańcami. Życie Gozdniczan, przynajmniej tych w wieku produkcyjnym, skupione było wokół 3 punktów – Zakładu Ceramiki Budowlanej, ich głównego żywiciela, Super Samu i Kościoła. Nieliczni znajdowali zatrudnienie poza Ceramiką, tak jak i niewielu stać było na zakupy w pobliskim Żaganiu. Co do Kościoła, nie zważając na wolę jednostek, wdzierał się w progi każdego domostwa. Zwykle, niedzielnymi dzwonami, które wprawiały w drgania szklanki ustawione na kuchennych blatach.
Mieszkałyśmy na, nomen omen, ul. Kościelnej. Klasyczny, 4-piętrowy blok. Nasze lokum znajdowało się na parterze. Nic wielkiego; dwa pokoje, jasna kuchnia i łazienka. Wąskie gardło przedpokoju przełamano w połowie, by uczynić mieszkanie dwustronnym. Mama dostała je wraz z angażem. Stanowiło kartę przetargową ówczesnego dyrektora szkoły. Pożegnała więc Zieloną Górę, wrzucając do wynajętego busa kilka walizek, zakupioną kanapę i mnie.
Początki były ciężkie, choć raczej wiem o tym, niż to pamiętam. Zresztą, świat widziany oczyma dziecka jest... inny. Prostszy. A z drugiej strony, pełen barw i tajemnic. Szeptane z ucha do ucha historie zaczynają żyć własnym życiem. Wyimaginowani bohaterowie wprowadzają się do domów i podwórek. W naszych kieszeniach żyją Smurfy, w szafkach miniaturowe dinozaury. Wszystko wydaje się możliwe. Nawet najbardziej niewiarygodna rzecz. I właśnie ta dziecięca wiara, jest największym przyjacielem, ale też i wrogiem młodego człowieka.
Pamiętam, jak któregoś razu starszy kolega z bloku opowiedział mi historię chłopca, który rzucał kamieniami w okna rzeźnika. Ten, wściekły na małolata, wybiegł z podwórka w zakrwawionym fartuchu i złorzecząc na czym świat stoi, zaciągnął malca na zaplecze. Nikt go więcej nie widział. Chłopiec zaginął. Dziś uśmiecham się na wspomnienie tej historii, ale wtedy byłam śmiertelnie przerażona. Coś we mnie pękło. I choć w głowie kłębiły się pytania: „Dlaczego nikt go nie szukał?”, „Dlaczego policja nie aresztowała rzeźnika?”, „Gdzie są rodzice chłopca?”, to gdzieś w środku czułam, że to wszystko jest prawdą. Zrozumiałam, że zetknęłam się ze złem. Złem świata dorosłych. W jego najczystszej i najbardziej surowej postaci. Złem, które wyśmieje ukryte w kieszeniach wróżki i zachwyt nad żukiem, któremu udało się w końcu stanąć na nogi.
Koło rzeźni przechodziłam praktycznie każdego dnia. To była najkrótsza droga do szkoły. Wychodząc z bloku najpierw dochodziłam do ulicy Zacisze. Zwykle już w większej grupie, bo na osiedlu mieszkała nas cała zgraja. Jak na komendę wybiegaliśmy z tornistrami z klatek nawołując się wzajemnie. Potem, nie zważając na pokrzykiwania siedzących na ławkach staruszków, przebiegaliśmy przez skwer przy Domu Kultury. Nie było to łatwe. Trzeba było wyminąć wszystkie tabliczki z napisem: „Szanuj zieleń” i, obowiązkowo, wskoczyć na kant betonowego kwietnika. Kto nie poradził sobie z tym zadaniem, był ciapą. Albo zgniłym jajem. Zziajani i szczęśliwi dobiegaliśmy do skrzyżowania. Głównego. W tym punkcie miasta znajdowała się apteka, kiosk, pierwsza wypożyczalnia kaset wideo, kwiaciarnia i rzeźnia z przyklejonym do niej sklepem mięsnym. Od dnia, w którym w moim życiu pojawił się zaginiony chłopiec i zakrwawiony fartuch rzeźnika, przechodziłam na drugą stronę ulicy.
Mam wrażenie, że tego typu historie towarzyszą nam wszystkim. Każde pojedyncze dzieciństwo naznaczone jest jakąś tajemnicą; zasypanym korytarzem, którym Hitler miał uciekać do Berlina, zagubionym w lesie dzieckiem wołającym wieczorami o pomoc, czy też tajemniczym mężczyzną w długim płaszczu.

Tamtego popołudnia mama miała zebranie w szkole. Choć może to była rada pedagogiczna? Nie wiem. Poprosiła sąsiadkę, by do mnie zaglądała. Dziś, brzmi to mało odpowiedzialnie, ale 30 lat temu czasy były inne. Zaprosiłam do domu koleżankę. Miałyśmy bawić się lalkami i kompletem drewnianych mebelków, które dostałam od rodziny z Prabut. Siedziałyśmy więc na dywanie budując świat naszych córek. Meblowałyśmy dom, wybierałyśmy dla nich przyjaciół i stroje na szkolną zabawę. Dzwoniłyśmy po lekarza, gdy jedna z nich ciężko zachorowała. Płakałyśmy, gdy zdechł im ukochany pies. Odtwarzałyśmy rzeczywistość, tyle że w wersji mini. Wykreowałyśmy świat na tyle sugestywnie, że właściwie nasz, realny zniknął gdzieś z oczu. Gdy go na nowo dostrzegłyśmy, słońce zdążyło już zajść, a sąsiadka - najwyraźniej zapomnieć o złożonej mamie obietnicy. Zapaliłyśmy małą lampkę obok łóżka. W jednej chwili pokój opanowały cienie. Niektóre ścieliły się ciężko po podłodze, inne zwiewnie wskoczyły na ściany. Przykryły fragmentem podłogę, zastygły na obrazie i zegarze z czerwonym cyferblatem. Nagle przestrzeń stała się nam obcą, a do nas dotarła prawda sytuacji – byłyśmy same w mieszkaniu. Klucz znajdował się w zamku. Nie przekręciłyśmy go po wyjściu mamy.
Przywarłyśmy do siebie zlęknione pozostawiając na podłodze własne córki i świat w wersji mini. I choć okno znajdowało się tuż za łóżkiem, żadna z nas nie odważyła się go zasłonić. Siedząc w bezruchu, hipnotyzowałyśmy wzrokiem drzwi łączące mały pokój z przedpokojem.
Nie wiem, czy to ja dostrzegłam go pierwsza, czy też moja koleżanka. To jednak nie miało większego znaczenia. Liczyło się tylko to, że on tam był! Stał niewzruszony. Niemy. Przez mleczną szybę drzwi wyraźnie odrysowywał się kształt jego głowy i …długi płaszcz. Wiedziałam, że patrzy na nas. Że czeka, aż się poruszymy. Nie wiedziałam tylko, co wtedy się stanie.
Mama wróciła dużo później. Zapaliła światło w przedpokoju i jednym ruchem uśmierciła tajemniczego mężczyznę w płaszczu. Jego głowa wtopiła się karton stojący na półce, a płaszcz podszył się pod maminą kurtkę. I choć od tamtego wieczoru minęły całe lata, jego wspomnienie nadal we mnie żyje. Tak jak i obraz Bogu ducha winnego rzeźnika.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz