niedziela, 10 marca 2013

Zadanie domowe


Z racji wspomnianego już Goszofa, w tym tygodniu kursowe ćwiczenie kleiłam na przysłowiowym kolanie. Miał być opis bohatera poprzez wnętrze, ale rzeczony wlazł mi w kadr i nie byłam w stanie się go pozbyć... Wyszło więc jak wyszło...

Z zadumy wyrwał go świdrujący dźwięk budzika. Wściekły, z całym impetem, na jaki było go stać tak wczesną porą, uderzył dłonią w jego owalną bryłę. Każdego ranka obiecywał sobie, że rzuci nim o ścianę. Ciągle jednak szukał odpowiedniego miejsca dla tej dziejowej katastrofy.  

Od przeciwległej, dzieliło go zaledwie półtora metra. Dawno bowiem zaniechał składania wersalki, a pewnie i ona zdążyła zapomnieć, że jest do tego zdolna. Centralna część ściany, jako hipotetyczne miejsce zderzenia, właściwie odpadała. Stała tam komoda, dębowa pamiątka po, świętej pamięci ciotce Stasi, która zapewne przewróciłaby się w grobie, gdyby choć zarysował ten hołubiony przez nią mebel. Misterne żłobienia ciasnym wzorem okalały jego kanty. Ciężkie drzwiczki skrzypiały złowieszczo przy każdym otwarciu. W komodzie trzymał stołową zastawę. Nieco już zdekompletowaną; sześć głębokich talerzy, cztery płaskie, pięć małych talerzyków i tyle samo salaterek. Do tego dwa obrusy, świąteczny bieżnik i kilka serwetek. Od śmierci ciotki, żadnej z tych rzeczy nie wyjął. Jakoś się nie złożyło. 

Usiadł na brzegu łóżka. Suszyło go. Wiedział z jakiego powodu. Na komodzie, niczym wyrzut sumienia, stała pusta butelka po whisky. Obok polegiwała foliowa torebka chipsów, niedojedzone oliwki i bliżej niezidentyfikowane resztki jego wczorajszej kolacji. Z trudem przełknął ślinę.

– Czas wstawać – powiedział bardziej w przestrzeń niż do siebie. Dopił resztę wody i odstawił szklankę na chyboczący stolik. Jego też odziedziczył. Matka wcisnęła mu go, gdy sprowadził się do niej pan Alojzy. Jak to ujęła? – „działa na mnie zbyt przygnębiająco, a wam razem będzie dobrze”. Cała ona! Odkąd skończyła 50 lat, przygnębiało ją coraz więcej rzeczy. Większości się pozbyła. Jej życiową przestrzeń zapełniał teraz Alojzy.

Przeciągnął się. Wymięty podkoszulek wypełnił się ciałem, a jego umysł nową energią. Dziś, wszystkie doczesne problemy, z przyciasnym mieszkaniem na czele, miały się skończyć. Odsłonił żaluzje. Do pokoju przedarła się fala światła, momentalnie rozlewając się po wszystkich zakamarkach kawalerki. Słoneczne promienie rozpoczęły swój codzienny taniec, wprawiając w ruch wszystkie uśpione drobinki kurzu. Był przekonany, że większość z nich spędziła noc na ekranie telewizora. Stał obok komody. Wielki i przestarzały. Pilśniowa płyta szafki uginała się pod jego ciężarem. Podparł ją więc kolekcją kolorowych czasopism; „Kulturystyka i Fitness” oraz „Sport dla Wszystkich”. To ostatnie, nawet zaprenumerował. Kolega z pracy zamówił mu internetowo. On średnio odnajdywał się w wirtualnym świecie. Bliższa była mu stara Malinowska w kiosku na Opackiej. Wystarczyło, by pochylił się nieco do szklanego okienka, a ta od razu podawała mu paczkę Westów i świeży numer jego ulubionego miesięcznika. Siadał wtedy pod wiatą przystanku i przeglądał kolorowe strony. Wracając autobusem do domu, znał już wszystkie tematy miesiąca. Kończąc kolację przy kuchennym blacie, był w stanie odtworzyć w pamięci cały zestaw treningowych ćwiczeń; z liczbą powtórzeń i wagą obciążników. Zanim dany numer trafił na półkę pod telewizorem, zaliczał jeszcze stolik przy wersalce i gazetownik w toalecie. Książek nie miał. Bo i nie czytał. Co prawda, w pracy mógłby sobie pozwolić na małą lekturę, ale z dwojga złego wolał Canal Sport na wielkim LCD w holu budynku. Gdy odpowiednio ustawił sobie fotel, mógł właściwie śledzić sportowe wydarzenia bez uszczerbku dla swoich obowiązków.

Dziś miał wolne. Jak w każdą sobotę. Powinien wstawić pranie i ogarnąć nieco swoje lokum. W tygodniu, porządki ograniczał do minimum. Wynosił do kuchni brudne naczynia, które doczekiwały w zlewie weekendu. Ponieważ w domu jadał tylko kolacje (nigdy później niż o 18:00), nie było tak źle. Piwo pijał z puszki, mocniejsze alkohole, prosto z butelki. Czasami wynosił też śmieci. Kubeł miał tuż przy branie w podwórzu.

Otworzył drzwi szafy. Jedno skrzydło zawisło mu w dłoni. – Pieprzone zawiasy – zaklął wściekły. Nie żeby rzecz cała go zaskoczyła. Zbierał się do nich już od kilku tygodni, ale jakoś nigdy na tyle skutecznie, by w końcu je wymienić. W szafie wisiało siedem koszul i kilka bawełnianych podkoszulków. Wyprasowane. Lubił dobrze wyglądać, choć wiedział, że nie jest typem macho. Okrągła twarz z nikłym zarostem, który zdawał się nadal żyć w okresie młodzieńczego rozkwitu. Dość wyraźne zakola niesymetrycznie odsłaniały matową skórę głowy. Przetarł dłonią czoło.

Na fotelu kłębiły się ubrania. Zaczął je sortować; dżinsy i skarpety do prania, uniform do szafy. Zaczął prostować go na wieszaku. Szary materiał poddawał się jego dłoniom. Lubił siebie w tym stroju. Przydawał mu on powagi. Idąc ulicą miał wrażenie, że odprowadzają go ciekawskie spojrzenia przechodniów. Prostował wtedy sylwetkę, na ile mógł – wciągał brzuch i zadziornie podnosił wzrok.

Odwiesił strój do szafy. Mechanicznym ruchem zebrał ze stolika wszystkie swoje amulety: zegarek, inhalator, srebrną obrączkę i wytarty rzemyk z nanizanymi zielonkawo-żółtymi paciorkami.

W końcu, dziś mógł być sobą.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz